Zawsze jak się mnie ktoś pyta czy wolę góry czy morze to bez wahania i namysłu odpowiadam, że góry. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie można znaleźć w moich wpisach im poświęconych, gdzie serdecznie zapraszam 🙂 Czasem jednak warto otworzyć się również na inną formę bezkresu. Szczególnie kiedy los daje nam na to szansę. Mam taką zasadę, że nawet jak jestem gdzieś na chwilę lub służbowo to staram się to planować tak, aby wyrwać dla siebie w danym miejscu choćby godzinę i zobaczyć oraz poczuć klimat danego miejsca. W tym roku przypadkiem aż dwukrotnie udało mi się być właśnie nad polskim morzem. Aż dwa razy? To takie dziwne? Tak! Bo to zdecydowanie zmienia moje statystyki w tym temacie na przestrzeni ostatnich kilku lat! 🙂
To, co mnie zawsze odstrasza od morza to tłumy. Tak wiem, w górach też bywają, ale tam jakoś jestem w stanie się na nie zamknąć i je ignorować, nad morzem nie. Wydaje mi się również, że jest tam dość jednostajny widok, który szybko mi się nudzi. A może to jednak mój lęk przed wielką i głęboką wodą? No nie wiem. W każdym razie chyba znalazłam na to wszystko kompromis, który sprawił, że w tym roku wizytę nad morzem wspominam wyjątkowo dobrze. Otóż mój sposób, który pozwolił mi docenić północ Polski to po pierwsze wizyta jesienią (kiedy jest mało ludzi), na krótko (aby nie zdążyć się znudzić) i bez wchodzenia do wody! To wygrywające trio!
Muszę przyznać, że bardzo mi się podobało kiedy mogłam spacerować po plaży, patrząc na niekończący się horyzont czy wsłuchiwać się w szum fal i skrzek mew. Usiąść na chwilę nad brzegiem, patrzeć w dal, oddać się refleksji. Wziąć głęboki wdech i poczuć świeżość wiejącą od morza. To dodatkowo bardzo zdrowe wdychać jod, więc podwójna korzyść. Dobrze było przejść się na molo i wejść jakby głębiej w morze, aby z tej perspektywy obserwować brzeg. Patrzeć na ptaki latające nad wodą, na białą pierzynę fal wbijających się w ląd, na uginający się pod stopami, piszczący piach, na statki pływające w oddali i latarnię morską, czuwającą nad porządkiem morskiego świata. To były krótkie chwile, a dały mi dużo spokoju i wyciszenia.
Poszłam do nadmorskiej restauracji i patrząc przez okno jadłam obiad. Tak się zapatrzyłam, że nie skojarzyłam, że do najbliższej drogi mam jednak trochę do przejścia, aby móc zamówić taksówkę i przez to wszystko prawie spóźniłam się na pociąg. Zdążyłam tylko dzięki sprytowi kierowcy, który przeanalizowawszy trasę i kierunek PKP szybko zadziałał i zawiózł mnie na inną stację, dając mi wszystkie niezbędne wskazówki, abym mogła złapać mój pociąg do domu. Dziękuję 🙂
Za drugim razem nie miałam takiej przygody, ale za to miałam inną, bo oto okazało się, że w trakcie mojego pobytu nad morzem, 7 minut taksówką od hotelu jest koncert Bass Astral x Igo. Poszłam więc i zamiast bawić się na bankiecie oddałam się pasji słuchania muzyki na żywo, którą kocham i uwielbiam, bo koncerty dają niezwykłą szansę poczuć muzykę całym ciałem i wielowymiarowo 🙂
Takie wizyty nad morzem to ja lubię i mogę mieć ich więcej! Może powinnam pomyśleć o innych formach spędzania czasu na północy? Jeden pomysł już mi się nawet kołacze po głowie i może go zrealizuję w tym roku w ramach kolejnych polskich wakacji. „Cudze chwalicie, swego nie znacie”, jak mawia stare porzekadło. Trzeba zatem poznać i docenić, bo oto okazuje się, że pod nosem mamy wszystko czego nam trzeba do szczęścia!
Gdańsk & Sopot – dziękuję za gościnę i do zobaczenia 🙂