Gdzieś tam na północy Europy, za morzem, dwie godziny drogi samolotem od Modlina znajduje się kraina, w której „365 dni w roku pada deszcz, a w resztę dni świeci słońce”. Tak przynajmniej twierdzi chorwacki kierowca busa, polskiego pochodzenia, mieszkający w Stavanger. Tam właśnie, uciekając od słońca postanowiliśmy spędzić wakacje roku 2012. Norwegia, czyli pieszo przez piękne fiordy, z plecakiem na barkach, uśmiechem na ustach i jedzeniem liofilizowanym w zapasie. Komu w drogę temu… treki!
To był czas pierwszych razów. Pierwszy mój lot samolotem (czy będę się bała?). Pierwsza wędrówka nowych butów (czy nie będę cierpieć?). Pierwsza rumun paczka (uda się czy nie?). Spieszę z odpowiedziami. Nie, nie bałam się. To było bardzo ekscytujące przeżycie, piękne widoki zapierające dech w piersiach i szybki sen. Nie, nie cierpiałam. Okazało się, że wybór treków był trafny, najlepszy na świecie, Salewa rządzi. Tak, udało się! A czemu miałoby się nie udać? Test wypadł pomyślnie i zapoczątkował nową erę, erę kadłubka.
Po wylądowaniu w Stavanger znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie. Małe, portowe miasteczko przywitało nas niezliczoną ilością jachtów, żaglówek, motorówek, niskich białych domków z czerwonymi dachami. Wąskie uliczki starówki zapraszały do zwiedzania, kupowania pamiątek, siedzenia w knajpkach. Jak prawdziwi turyści skierowaliśmy się najpierw do informacji turystycznej, aby namierzyć drogę, w którą powinniśmy udać się dalej. Pare obowiązkowych zadań musieliśmy wykonać. Namierzyć promy, ceny i bilety. Bibliotekę z kafejką internetową, aby się odprawić na powrót – trzeba minimalizować późniejsze stresy. Zostawić gdzieś folię strecz. Kupić butle gazowe i wodę. Wszystko załatwiliśmy, prawie. Wody nie ma! Znaczy jest, ale tylko gazowana. Pierwsze zaskoczenie – w sklepach nie kupi się butelkowanej wody niegazowanej. Tam jest na tyle czysta woda w kranach, strumykach i wodospadach, że to w zupełności wystarczy. W sumie to nawet dobrze. Lokalnie, zdrowo i oszczędnie.
Udaliśmy się do portu, skąd odpływał nasz prom na drugą stronę zatoki. Wielki statek, który prowadził nas rozbijając fale. Bilety można było kupić u tamtejszego sprzedawcy, który spacerował po pokładzie z „kasą fiskalną” u boku. Sprzęt rodem z XIX wieku, ale działał. Po drugiej stronie padało. Kierowca autobusu schował się w luku bagażowym i czekał na odjazd czytając gazetę. Tu się nikt specjalnie nie przejmuje deszczem, bo to jest przecież tu normalne. Naszym kolejnym celem było Preikestolen, czyli taras widokowy nad przepaścią. Pojechaliśmy tam prywatnym busem, ponieważ Ci przewoźnicy są tańsi od publicznego transportu. Trochę negocjacji i się dogadaliśmy, że za przystępną cenę zawiozą nas na miejsce, z którego można wystartować szlakiem w górę. Od tego czasu kurtki przeciwdeszczowe, pokrowce na plecaki i stuptuty mieliśmy zawsze w pogotowiu. Widoki ciężko opisać. Wysokie, skaliste góry piętrzące się nad błękitnymi wodami. Majestatyczne ściany wyrośnięte pionowo do nieba. Gdzie nie gdzie widać jakieś domy z porośniętymi trawą dachami. Wszystko skąpane w pochmurnej aurze, ale nawet to nie jest w stanie zabrać piękna temu miejscu. Dodaje to odrobinę mrocznego klimatu i wzbudza pokorę oraz szacunek u marnego, małego człowieka. Takich człowieków wspinających się po ścianach było mnóstwo. Kolejki tworzyły się na szlakach, gdzie trzeba skakać po śliskich skałach. Trzeba było bardzo uważać, aby nie zostać zepchniętym lub, żeby kogoś nie strącić. Równowaga i oczy dookoła głowy musiały nam towarzyszyć cały czas. Na szlaku jak w Tatrach – Rosjanie, Niemcy i Polacy. Cały przegląd modowy, od klapek i trampek po ciężkie treki. Od koszulek na ramiączka po profesjonalną odzież outdoorową. Psy biegają, dzieci płaczą, a po środku my i nasze wyzwanie.
Gdy dochodziliśmy na szczyt zerwał się duży wiatr. Przed nami jeszcze cieniutki przesmyk, pod którym długo długo nic i woda. Na szczęście do przejścia po przytuleniu się do ściany. Nasz pierwszy check point i głęboki oddech zaliczony. Nie odważyliśmy się jednak podejść do krawędzi. A byli tacy śmiałkowie, co klękali na skraju, nosili się na rękach, zaglądali w paszczę lwa. Może gdyby nie padało i nie wiało… 😉 Ściemnia się, więc czas się cofać. W drodze powrotnej napotkaliśmy otyłą Panią z dzieckiem kierujących się w miejsce, z którego schodziliśmy. Od razu wszystkim przeszło przez głowę pytanie: „O tej porze? W podkoszulku?”. Jak się potem okazało doszli na miejsce, ale nie umieli wrócić. Z pomocą jednego Norwega oraz służb ratowniczych opuścili to miejsce grubo po zachodzie słońca…
Zeszliśmy trochę niżej i zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Gdzie tu się rozbić z namiotem, jak wszędzie jest mokro, błotniście i zimno?… Nie mieliśmy wyjścia. Rozeszliśmy się na małe grupy i szukaliśmy najbardziej suchego z mokrych miejsc. Nagle okazało się, że jest tam więcej takich obozowiczów, jak my i wszyscy to Polacy, tylko z różnych zakątków kraju. Pomorzanie przyjęli nas do siebie, rozpalili ognisko, polali alkohol i już zrobiło się przyjemniej. Przetestowaliśmy nasz sposób na jedzenie. Wrzątek, menażka, liofilizowany gulasz z warzywami i jemy. Tak było całkiem smacznie, wygodnie i przede wszystkim tanio. Tydzień przeżyliśmy na proszku i mlecznym starcie. Dzięki temu pierwsza kromka chleba otrzymana od również Polaków pod koniec wyjazdu okazała się najlepszym daniem na świecie, ale o tym później… 😉
Rano, gdy słońce zaczęło się przebijać przez chmury wstaliśmy, aby wyruszyć w dalszą drogę. Nieopodal płynął strumyk, w którym postanowiliśmy się umyć. Żwawo poszliśmy na miejsce łaźni, pewni, że stoimy na uboczu, gdyż nic nie było widać. Podczas tej porannej toalety w lodowatej wodzie nagle mgła zaczęła opadać i wyszło na jaw, że myjemy się prawie na środku szlaku i mamy widownię rzędu 20 osób… Nieco speszeni zabraliśmy zabawki i wróciliśmy się pakować. To był pierwszy raz w trakcie tej wyprawy, kiedy musieliśmy zwinąć mokry namiot. Wtedy było to dla nas problemem i staraliśmy się jakoś wysuszyć tropiki, później stało się to codziennością…