Norway – next step!

Znów musieliśmy wrócić tą samą drogą, którą tam przyszliśmy. Oznaczało to, że po raz kolejny trzeba uważać, aby nie spaść lub kogoś nie zrzucić, bo tłumy nie odpuszczały. Chyba był wtedy weekend – to by wiele wyjaśniało. Na szczęście dotarliśmy do rozwidlenia dróg, gdzie obraliśmy kierunek „w prawo” i nagle jakbyśmy zniknęli dla świata… Pusto, cicho. Tylko my, szum drzew i wodospady rozbijające się o skały tumanami spienionej wody. Nareszcie można nacieszyć się naturą, napełnić butelki, przysiąść na kamieniu. Z pięknym widokiem odpalić kuchnię polową i zjeść posiłek łapiąc promienie słońca, które zdecydowało się wyjść tego dnia zza chmur. Jest radość! 🙂

Szliśmy tak długo ciesząc się do siebie i do wszechświata. Przechodziliśmy przez strumyki węższe i szersze. Przez bardziej i mniej wzburzoną wodę. Stąpaliśmy po ruchomych skałach i stabilnych, ubitych szlakach. Zaczęła się wtedy też formować naturalna kolejność wycieczki, która później ugruntowała się na dobre. Podstawową zasadą było to, że jeden kolega szedł pierwszy, a drugi ostatni. I tak rozciągaliśmy się czasem nawet na metry długości. Mi osobiście to nie przeszkadzało, ale zamykający wykazał się dużą cierpliwością, za co należą mu się pokłony. Po paru godzinach wędrówki postanowiliśmy, że czas znaleźć miejsce na nocleg. Idealne wydało nam się to nad pięknie wijącą się rzeką z dużą, suchą połacią przestrzeni przy brzegu. Niedaleko stał dom. Legendy mówią, że w Norwegii, gdy gospodarz opuści swoje lokum i go nie zamknie to można z niego korzystać. Oczywiście pod warunkiem, że zostawi się je w takim stanie, w jakim się je zastało. Ten gospodarz niestety chyba nie był zbyt gościnny, zatem rozbiliśmy swe namioty po prostu na terenie jego nieogrodzonej posesji.

Pare kroków od naszej noclegowni znaleźliśmy miejsce na ognisko. Nie omieszkaliśmy z tego nie skorzystać. Rozpaliliśmy niewielki ogień i siedzieliśmy przez jakiś czas wokół niego, popijając tamtejszego Tuborga 0,3. Jedno piwko na głowę – oszczędzaliśmy. W posiadaniu był tez co prawda mocniejszy trunek, ale nie dało się go pić! Jeden łyk i koniec, więcej w siebie nie wlejesz. Nawet przez herbatę było ciężko. Taaaak, to był grzeczny wyjazd. Nie posiedzieliśmy zbyt długo na dworze, gdyż właśnie tego popołudnia odkryliśmy największą zmorę tego rejonu – MUSZKI! Było ich tysiące. Miliony. Każda jedna bardziej natrętna od drugiej. Wchodziły wszędzie. Gryzły wszędzie. Bez litości i bez zastanowienia. Nie działało na nie nic. Żadne prośby, groźby, przekleństwa, offy czy inne deety. Nawet podczas mycia nie dawały spokoju. Byłyśmy zmuszone zastosować jedyny sposób, który jakkolwiek je chwilowo odganiał – dym papierosowy. Tego dnia poszło dużo papierosów… Jedna się myła, druga paliła i dmuchała na myjącą się, potem zmiana. Nawet zęby myłyśmy z fajkiem w ustach. Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie i niezdrowo, ale tylko palacze mogli mieć odrobinę spokoju i to też nie na długo. A to był dopiero początek…

Następnego dnia ku naszemu zdziwieniu tez była piękna pogoda pełna słońca. Czyżby chorwacki kierowca kłamał? Wyszliśmy w miejsce, które zaparło nam dech w piersiach. Ogromna przestrzeń, łyse, pokrzywione skały odbijające promienie słoneczne, gdzie nie gdzie kępki traw, w oddali las. Szlak był oznaczony czerwona literą „T” na ułożonych w stożek kamieniach. Śmieszne w tym było to, że nie były one do niczego przymocowane. Z łatwością można było to przenieść w inne miejsce i wtedy już szlak biegnie gdzie indziej. Na szczęście nikt tam na takie pomysły nie wpada. To był ten decydujący dzień, kiedy zaufałam moim butom. Udowodniłam sama sobie, że jak stanę na pochyłej ścianie to nic się nie stanie. Uff to dobrze, bo przed nami strome podejścia, łańcuchy, przesmyki, gdzie taka wiedza się przydaje. Idąc i nie mogąc uwierzyć, że tam jesteśmy, mijaliśmy pasące się owce. Ludzi było niewielu. Tego dnia spotkaliśmy chyba tylko dwójkę turystów i nikogo więcej. Przechodziliśmy przez zbutwiały, drewniany, porośnięty mchem most nad przepaścią, który nie budził zaufania, a jedynie chęć jak najszybszego go pokonania. Nie można przecież nadwyrężać staruszka, a każdy z nas ma na plecach dodatkowe co najmniej 15 kg. W pewnym momencie, w którejś z kolei godzinie zaczęłam wypatrywać noclegu. Szliśmy i szliśmy i nigdzie nie było odpowiedniego miejsca, gdzie można było rozbić namioty. Zmęczona wzniosłam głos do nieba, że już nie mam siły i nagle naszym oczom ukazał się dom. Wielka posesja na szczycie fiordu z idealnie przystrzyżonym trawnikiem, który wyglądał jak lotnisko dla helikoptera. Na szczęście nikogo nie było, więc wylądowaliśmy tam my z naszymi namiotami. Miejsce idealne. Piękne widoki, normalna, otwarta toaleta obok domu, weranda ze stołem i ławami. Nie było innej opcji jak zostanie tam. Przysiedliśmy na chwilę, aby odpocząć i nagle przypomniało nam się to, o czym w ciągu dnia zdążyliśmy zapomnieć. MUSZKI! Tam tez były! Chyba nawet dużo więcej niż poprzedniego dnia. Próbowałam zrobić kisiel brzoskwiniowy na poprawę morale, ale wyszedł kisiel z owadzim białkiem. Opracowaliśmy także nowy patent na wchodzenie do namiotu bez zbędnego towarzystwa: najpierw trzeba biegać po całym terenie, aby odgonić od siebie te bestie, a potem z pomocą kogoś w ułamku sekundy otworzyć minimalnie połę i wskoczyć do środka niezauważonym. Nie dawało to niestety stuprocentowego sukcesu, bo te krwiożercze stworzenia wchodziły chyba nawet przez szwy ubrań i tropików. Wtedy już na dobre zostałam prawdziwym norweskim trollem i wyglądałam jak trędowata. Dobrze, że widzieli mnie głównie najbliżsi. Razem z przyjaciółką odróżniałyśmy się od reszty czerwonymi twarzami w kropki. Ale żeby nie było, że tylko my… Powszechnie, gdy zapadła cisza wszędzie było słychać odgłos drapania. Przez ubranie, przez sen, non stop, razem. Drapanie synchroniczne, taki nowy sport. 😉

W nocy oczywiście padał deszcz. Rano kolejny raz zwijaliśmy wilgotne namioty. Nie było wyjścia, bo trzeba iść dalej. Wyruszyliśmy przed siebie żegnając naszą przystań. Paręnaście kroków dalej natrafiliśmy na schronisko. Tu kolejna ciekawostka. To nie taka bacówka, jak w Polsce, jaką znamy. Oto dom, w którym nie ma nikogo. Brak jakiejkolwiek obsługi. Na ścianie wisi list powitalny, formularz meldunkowy do wypełnienia, regulamin miejsca i informacja o numerze konta, na które można zrobić przelew za nocleg. W tym schronisku było prawie wszystko – prąd, naczynia, łóżka, lustra, mapy. Brakowało natomiast wody, udostępniono jedynie deszczówkę do mycia. W zasadzie to sama się udostępniała padając do zbiornika na zewnątrz. Niebywałe! I to wszystko nie niszczeje. Pewnie dogląda tego ktoś raz na parę dni i tyle. Każdy tam to rozumie i szanuje. Śmiem twierdzić, że w Polsce mogłoby się takie rozwiązanie nie przyjąć… Skorzystaliśmy z mapy i poszliśmy dalej. W Songesand na pewno będzie jakiś sklep. Szlak wiódł przez las. Odcinek drogi nie miał być długi, więc z przyjemnym nastawieniem krok po kroku zbliżaliśmy się do naszego celu. Co jakiś czas robiliśmy sobie przystanki na odpoczynek, batonika, łyk wody, pogaduchy. Leszek zawsze wszystko, co potrzebne w danym momencie miał akurat na dnie plecaka. Ilość razy kiedy to musiał przepakować cały bagaż była tak duża, że stało się to jego głównym zajęciem podczas naszej podróży. 🙂

W pewnym momencie zrobiło się kamieniście. Całe zbocze pokryte było głazami, które musieliśmy przejść na wskroś. Wymagało to sporej równowagi i skupienia. Na jednym postoju kolega nieopacznie stanął na kamieniu, który okazał się być nie osadzony w żaden sposób i stoczył się do wody pozostawiając za sobą głuchy dźwięk. Uświadomiliśmy sobie nagle co będzie jeśli postawi się błędny krok. Długość tego dźwięku obrazowała, jak wysoko się znajdujemy. Wszyscy zamilkli. Spojrzeliśmy na siebie i stało się jasne, że trzeba to przejść jak najszybciej, bez brawury i strachu. Poszło nam dość sprawnie. Na szczęście… Tego dnia powstał nowy styl wędrowania, na kraba. Ja i koleżanka stałyśmy się pionierkami tego ruchu, który dawał wg nas poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Inni się z nas śmiali, ale co tam, ważne, że my czułyśmy się komfortowo. 😉 Po paru godzinach doszliśmy do Songesand uradowani, że będzie jakaś cywilizacja. I co się okazało? Że jest to opuszczona miejscowość i nie ma tam sklepu. Nie było tam nic oprócz poczekalni na prom. Bardzo ładny zadbany domek z ogrzewaniem, ciepłą wodą, toaletą, światłem, a nawet papierem toaletowym. Oczywiście brak jakiejkolwiek obsługi. Czy tam wszystko dzieje się samo???? Postanowiliśmy poczekać zatem na prom, który miał być… następnego dnia! Do tego czasu doprowadzimy się do porządku i odpoczniemy! Idealny plan! Trochę mieliśmy mieszane uczucia, gdy poczytaliśmy, że te promy czasem nie przypływają, ale kto nie ryzykuje ten nie pije szampana… Na szczęście my wypiliśmy. 😉 Spotkaliśmy tam dwójkę Polaków. Małżeństwo, które podróżuje po Norwegii samochodem i nie była to ich pierwsza wizyta. Opowiadali nam historie o ludziach, którzy wyprowadzili się tam, założyli firmy, splajtowali, próbowali jeszcze raz, odnosili sukcesy. Mówili o tym, jak państwo podchodzi do przedsiębiorców. Dali nam poczucie, że to może być raj na ziemi… A może by tam zostać na zawsze? 🙂

Z samego rana wstaliśmy na prom, który o mały włos się nie zatrzymał – musieliśmy na niego szybko wskoczyć zanim odpłynął. Na pokładzie spokojnie spali ludzie, którzy „jechali” do pracy do elektrowni. U nas pełne autobusy i tramwaje, tam miesięczne na prom. Przynajmniej bez korków… Usiedliśmy i bezspiesznie nas pokołysało do Lysebotn…

 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s