Czy znasz to uczucie kiedy Cię nosi i nie możesz już wysiedzieć w miejscu? Kiedy każda Twoja myśl zahacza o wyjazd? Kiedy marzeniami uciekasz w górskie krajobrazy, a każde Twoje działanie przekłada się na „chcę tam być!”? Ja tak właśnie miałam w te wakacje. Długo się nosiliśmy z tym, aby pojechać w Tatry, bo wreszcie chciałabym zobaczyć te bajkowe obrazy, ale pogoda jak zwykle mi nie sprzyja. Ten region coś nie chce mnie przyjąć. W ostatniej chwili postanowiliśmy, że zmieniamy kierunek i kupiliśmy mapę Pienin. Tam też przecież nigdy nie byłam, a warto by zobaczyć i przejść również te szlaki. Tak oto zaczęło się czekanie na wyjazd. Na wyjazd, który zdawał się, że nigdy nie nadejdzie. Ciągle coś opóźniało ten magiczny dzień. Aż nagle jest! Wybiła 4 rano i nasz ostatni weekend urlopu zamienił się w górską wędrówkę. Nareszcie!
Pogoda trafiła się przepiękna. Ciągle świeciło słońce, a widoczność pozwalała podziwiać także opuszczone Tatry. To były bardzo intensywne trzy dni. Nasze pierwsze trzy dni w górach razem. W butach trekkingowych, z plecakiem, śpiworem i zbędną, jak się okazało, karimatą. Gdy droga zaczęła się wić górskimi serpentynami, a w oknie ujrzałam mieniącą się wodę Dunajca, wtedy poczułam, że to są moje prawdziwe wakacje. Tylko dlaczego to wszystko wydaje się być takie znajome skoro przecież jestem tu pierwszy raz? Okazuje się, że nie pierwszy. Tylko wycieczki szkolne z czasów podstawówki jednak pamiętam jak przez mgłę, jakbym była nieświadoma, gdzie mnie zabierano. Teraz jednak to była moja pierwsza wizyta celowa, świadoma i na sto procent. Rozpoczęliśmy wędrówkę od Szczawnicy, od Jaworek. Zostawiliśmy samochód na parkingu przy wejściu na zielony szlak. Ruszyliśmy naprzód Wąwozem Homole, a naszym celem była Wysoka, czyli najwyższy szczyt Pienin.
Ludzi było sporo, ale to w tym momencie nie było ważne. Trzeba się przecież rozruszać. Pierwsze pół godziny to był dramat. Zresztą tak jest zawsze. Muszę się przyznać bez bicia, że moja kondycja woła o pomstę do nieba. Czy jeśli się tu zdeklaruję, że od nowego roku wezmę się za nią to dotrzymam słowa? Tak zawsze chce jechać w góry, a jak już pojadę to zawsze mam wrażenie, że tam umrę. Ale wracam! To chyba coś znaczy 🙂 Szliśmy na Wysoką, potem na Sokolicę. Z plecakiem. Poraz kolejny dotarło do mnie, że chyba jednak się starzeję i wolę wędrówki na lekko. Las, skały, las, skały i doszłam! Wreszcie! Nasz pierwszy szczyt! Kocham ❤
Gdzie będziemy spać? Nie mamy nic zarezerwowane, idziemy na żywioł. Okazało się, że w pierwszym schronisku były wolne łóżka i nas przyjęli. No proszę, a jak się dzwoni tam dzień wcześniej to wszystko zajęte… Dlaczego do tego schroniska jest tak daleko??? Czy 7 godzin na 21 km z plecakiem po rocznej przerwie to dobry wynik? 😉 PTTK Orlica – bosko było zobaczyć ten szyld. A schronisko? Jak hotel! Szok i niedowierzanie. Koncert muzyki folkowej, pyszne jedzenie, drewniane ornamenty. To na pewno PTTK? Pokój dzielimy z dwoma obcymi facetami. Jeden dziwny, drugi dziwny. Nic poza komórką nie ma, śpi w jeansach, nic się nie odzywa i nagle znika. Dobrze, że my nie zniknęliśmy razem z nim…
Kolejny dzień też z plecakami. No cóż, taka forma, taki wybór. Dziś idziemy na Trzy Korony po drodze mijając mniejsze szczyty. Ludzi ogrom, tłum, kolejki na szlakach, krzyk dzieci. „A Pani to chyba za karę z tym plecakiem co?” Nic to! Jak to mówił mój tata: „Jak się człowiek zmęczy to przynajmniej wie, że żyje”. Widoki wszystko zrekompensują. Dobrze, że jest woda. Woda w górach smakuje wyśmienicie! Godzinna kolejka do wejścia na Trzy Korony skutecznie skłoniła nas do tego, aby zakończyć ten dzień jednak na balkonie naszego pięknego pokoju w schronisku PTTK Trzy Korony. To też w sumie hotel. Przepiękny. I nagle pojawia się ta myśl: „A gdyby tak prowadzić schronisko w górach?”. Ile razy Ty o tym myślałeś?
Całe popołudnie patrzyliśmy na szczyt Trzech Koron, słuchając szumu fal Dunajca. Oglądaliśmy jak księżyc odbija się w rzece, a gwiazdy skrzą się na niebie. To jest dopiero spokój, w którym naprawdę można odpocząć od miejskiego zgiełku.
7 rano to najlepszy czas, aby wyjść (tym razem na lekko, hurra!) i zdobyć te Trzy Korony zanim zawita tam tłum turystów. Gdy o 8:00 dotarliśmy na szczyt naszym oczom ukazała się magia w najczystszej postaci. Wiatr, bezkres, mgła zawieszona nad domami, a my ponad tym wszystkim. W oddali Tatry, a my tu, niczym Państwo na dachu świata! To było przepiękne 10 minut! 10 minut w raju…
Taką wędrówkę można zakończyć tylko w jeden słuszny sposób. Spływem tratwami z Flisakami Dunajcem do Szczawnicy. Byłeś na szczycie, czas wrócić do podnóża. Czas płynie wolno, słońce świeci, fale obijają się o drewniane łodzie, a miejscowi Górale opowiadają historie. Nieważne, że tę samą historię słyszało setki ludzi przed Tobą i usłyszą setki po Tobie. W ciągu tej godziny ta historia jest opowiadana właśnie dla Ciebie! To dla Ciebie ten Janosik się skąpał przy tej skale i to Twoim oczom ukazuje się góra, którą zdobyłeś dzień wcześniej. Teraz widać tylko mrówki. Czy tam na szczycie ktoś się właśnie poruszył?
Szkoda, że trzeba wracać. Nawet niebo zapłakało. Gradem chciało nas zatrzymać, ale tym razem ta przygoda dobiegła końca. Nie ważne, że momentami było ciężko. Widoki wszystko zrekompensują! 🙂