Drugi dzień tej wspaniałej wycieczki poświeciliśmy Tatrom Zachodnim. Przepiękne widoki z dwóch stron granicy polsko – słowackiej, malowniczy krajobraz, idealne warunki na trekking. Wiedzieliście, że do Polski należy tylko 22% Tatr? Można pomyśleć, że to nie dużo, ale i tak wystarczająco, aby przenieść się do innego, magicznego świata. Wędrówkę rozpoczęliśmy w Dolinie Chochołowskiej, aby potem przez 30 km cieszyć oczy majestatycznymi górami. Czy 30 km to dużo? Spójrzmy na to z innej strony…
Poszliśmy żółtym szlakiem na Grzesia 1653 m n.p.m. Trasa wiodła przez las i dopiero na końcu wynurzyła się z kosodrzewiny na oblaną słońcem polanę. Wszędzie było słychać dopingujące okrzyki i zagrzewające do boju dzwonki. Dlaczego? Ponieważ właśnie tędy tylko w przeciwnym kierunku biegła trasa Tatra Fest Bieg. Ponad 60 km, 4000 metrów przewyższenia. Jednym z uczestników był nasz kolega. Przebiegł trasę w niecałe 13 godzin. Zwycięzcy zajęło to niewiele ponad 8. To musiał być ogromny wysiłek. Na twarzach uczestników widać było wielkie zmęczenie, ale też determinację. Niektóre kolana były pozdzierane, a łydki trzęsły się ze zmęczenia. Czy skoro oni tak biegną, którąś godzinę to my nie damy rady przejść naszej trasy? Pewnie, że damy! 🙂
Gdy dotarliśmy na Grzesia usiedliśmy na zboczu góry i podziwialiśmy. Podziwialiśmy pejzaże, trasę, którą przeszliśmy do tej pory i trasę, którą mamy przed sobą. Kolejnym naszym celem był Rakoń 1879 m n.p.m. Piękna ścieżka granią, wiodącą wzdłuż granicy. Gdy dotarliśmy na miejsce to strasznie wiało. W ogóle w Tatrach głównym zajęciem oprócz chodzenia i picia wody jest nieustanne przebieranie się. Ubieranie, rozbieranie, ubieranie, rozbieranie. Wieje, słońce, zimno, gorąco. Zjedliśmy kanapki z kabanosami i postanowiliśmy ruszyć dalej. Na Wołowiec 2064 m n.p.m. Choć na początku myślałam, że nie dam rady, bo byłam już bardzo zmęczona…
Głupio jednak być tak blisko i nie spróbować. Plułabym sobie w brodę dlatego zebraliśmy wszystkie siły i ruszyliśmy na nasz pierwszy w życiu dwutysięcznik. Trasa była skalista, pełna ruchomych kamieni i turystów. Było wietrznie i zapowiadało się na deszcz. Zadziwiająco szybko pokonaliśmy jednak ten odcinek i stanęliśmy na szczycie. To było wspaniałe uczucie! Ze szczytu było widać bezkres i strzeliste wierzchołki sąsiadujących gór. Było też niestety widać, że TOPR zabiera turystę z czerwonego szlaku biegnącego dalej na Ornak. Góry są przepiękne, ale na każdym kroku trzeba być uważnym i mieć do nich szacunek.
Schodziliśmy niebieskim szlakiem. Półtorej godziny non stop w dół. Kolana mi prawie odpadły i miałam ochotę odciąć sobie stopy. Ale jakże wspaniałym uczuciem była możliwość zjedzenia żurku w schronisku w Dolinie Chochołowskiej. Musieliśmy nabrać sił, bo trzeba było jeszcze dojść do samochodu – kolejne kilometry. Ledwo szłam. Ale to jednak prawda, że adrenalina dodaje sił. Gdy wydawało mi się, że usłyszałam niedźwiedzia wystrzeliłam jak z procy. Nie wiem skąd wzięłam te dodatkowe siły, ale przydały się. Pojechaliśmy na obiad. My po 30 km, kolega po 60. Zgadnijcie: kto bardziej wyglądał jakby właśnie skończył Tatra Fest? 😉