Dlaczego Kasprowy Wierch znalazł się na mapie naszej wędrówki? Odpowiedź jest prosta: bo musiał 🙂 To swego rodzaju przeznaczenie. Wysokość tej wspaniałej góry to 1987 m n.p.m., czyli rocznik mojego urodzenia! Rzadko się zdarza, aby natura tak odpowiadała na ważne fakty z życia, więc jak dla mnie to był znak i nie było innej możliwości, jak oddać hołd tym czterem magicznym cyfrom. Ponad to droga na szczyt wiedzie przez przepiękne, malownicze miejsca, których nie sposób nie pokochać ❤
Wyruszyliśmy z Kuźnic niebieskim szlakiem, który może zamienić się w zielony, prowadzący na Nosal, ale nie tym razem, nie dla nas. Poszliśmy prosto na Boczań, przez las zapewniający nam przyjemny cień. Trasa w pierwszej fazie wysypana jest głazami niczym miejskie kocie łby. Na początku zawsze jest najtrudniej. Trzeba zostawić za sobą równiny i wbić się na wysokości, aby potem pójść jeszcze wyżej i wyżej. Trzeba złapać tempo, przyzwyczaić organizm do zmiany funkcjonowania, ale jak minie już ten pierwszy szok to potem już jest sama przyjemność.
Niebieski szlak wyprowadził nas na odsłonięte, skąpane w słońcu granie prowadzące do Kopy Wielkiej Królowej. Temperatura sięgała chyba ze 30 stopni i samo to wystarczyło do tego, aby mieć wrażenie, że człowiek chudnie, spalając cały tłuszcz. Co chwila zatrzymywaliśmy się, aby podziwiać widoki. Ludzi było sporo, jak przystało na weekend sierpniowy, ale są momenty kiedy nie ma to żadnego znaczenia.
Moim małym marzeniem składającym się na to większe całej wizyty w Tatrach była Hala Gąsienicowa. Widziałam wiele zdjęć, pięknych zdjęć i bardzo chciałam się tam znaleźć. To była ogromna radość kiedy w końcu tam doszliśmy i naszym oczom ukazały się drewniane chatki, strzeliste szczyty, bujna roślinność na czele z różowymi falującymi łodygami, a w tle górował nad nami ledwo widoczny szczyt Kasprowego Wierchu.
Nie zachodząc do Murowańca poszliśmy dalej żółtym szlakiem, aby go zdobyć. Przez upał szybko zapasy wody zaczęły się kurczyć, ale na szczęście natura wie jak na coś takiego zaradzić i na naszej drodze ukazało się źródło pysznej, lodowatej, czystej wody, która była jak ratunek. Dzięki niej żwawo poszliśmy dalej.
Szlak był jak schody do nieba. Krok za krokiem, wdech za wdechem. A to kurtkę zdjąć, a to założyć. Im wyżej tym upał był mniejszy. Minęła nas siostra zakonna, która na chwilę zwątpiła czy da radę. Ale przecież „im wyżej szefa tym łatwiej” i to jej pomogło, bo już za chwilę zniknęła nam z oczu, a ukazał się ON.
Ten moment gdy już się jest na szczycie jest chyba nie do opisania. Czuje się niewiarygodną moc. Ulgę, że chwilowo to już koniec. Dumę, że się dało radę. Spełnienie płynące z wszechogarniającego piękna. Poczucie, że „problemy z poziomu morza”* nie istnieją. Człowiek wtedy chłonie całym sobą tę magię i jest w 100% właśnie w tej chwili i w tym miejscu. Mimo fizycznego zmęczenia, taki właśnie odpoczynek lubię najbardziej!
Potem już pozostaje droga w dół. W naszym przypadku zielonym szlakiem, niekończąca się droga w dół i w dół, i w dół po kamieniach. Hmm… Im wyżej się wejdzie tym piękniej i tym dłuższa droga w dół… Kolana na pewno szybko nie dadzą zapomnieć, że było się w tak cudownym miejscu obok nieba… 🙂
*To sformułowanie zapożyczyłam z różnych wypowiedzi i opowieści Adama Bieleckiego – przemawia to do mnie bardzo i jest niezwykle prawdziwe.